— Tam? — łysy mężczyzna pochylił się nad właśnie co rozwiniętą mapę i przytrzymał jej krawędź grubym jak przerośnięta marchew palcem. — Yetuno, trzymaj mnie… Na pewno? Aż tam?
Brzdęk. Koścista dłoń ścisnęła kielich, który jeszcze przez chwilę dźwięczał po uderzeniu o drobny stolik. Ten towarzyszył poczerniałej ławie, przyciągniętej przed palenisko spod ściany, na której mimo mroku widniał ślad po oparciu.
— Na pewno — nadeszła wreszcie odpowiedź.
— Na podstawie bajki jakiegoś staruszka z Larhatanu, chcesz wybrać się w góry? I to jeszcze Saledan?
Cisza.
Harlon Ilsattaya prychnął, unosząc ręce do góry. Mapa zwinęła się z szelestem, uderzając o opasłe księgi. Czarodziej założył ręce za plecy i zaczął krążyć po pomieszczeniu, w te i we wte. Pleciony płasko dywan tłumił jego ciężkie kroki, ale długie cienie przesuwały się wzdłuż gładkiej ściany na tyle szybko, jak gdyby to gromada ludzi przewijała się przez ulicę. W półmroku jego sylwetka zdawała się dłużyć, sięgając niemal pod sufit od czasu do czasu oświetlany przez błysk co większego płomienia.
— Przez tyle lat, na Harana, setek lat, nie stało się nic, co by wskazywało, że on żyje. Nawet najmniejszej plotki, z drugiego końca Aduanu, nic! Nic! — powtórzył, tupiąc. — To nie wymysł, że zginął w tych przeklętych górach — mężczyzna spojrzał jeszcze raz na mapę. Jego oczy zdawały się płonąć żywym ogniem. — Zresztą, gdyby było inaczej, myślisz, że siedziałby tak długo po cichu?! s’Envesil? Ten s’Envesil?!
Czarodziej przysiadł przy palenisku i oparł dłonie na kolanach, zaciskając pięści.
— Przez tyle lat, ani razu nawet jednym słowem o nim nie wspomniałeś, a teraz chcesz zabawić się w Pogórzanina i wyprawić w góry?
— Nie mówiłem, że przestanę go szukać.
— Mówiłeś, że nie wyjedziesz z Loravii, dopóki Engrin nie odprawi Larhatańczyków.
Ilsattaya pokręcił głową, patrząc, jak jego gość niewzruszenie sięga po kielich.
— Nie możesz teraz zniknąć, nie zanim…
— Engrin już zdecydował — przerwał mu spokojnie mężczyzna. — Bez znaczenia, czy cały Van Tor stawiłby się u bram.
— Czarodzieje muszą pozostać blisko króla. Gdzie tak nie jest? Nie znajdziesz dworu bez czarodziei. Larhatan chce nas osłabić, zastraszyć, tak jak zrobił to z Akavellem, z Veteris. Przybyłeś do Aed jako oznaka sojuszu, Calvathera dała Larhatanowi do zrozumienia, że mamy wsparcie na południu. Na Harana, nie bez powodu wyznaczyli cię jako swojego emisariusza!
— Którym od lat nie jestem — zaczął gość, przekrzywiając głowę w bok. — Zresztą tam, delegacja na północ, to jedna z form kary.
— Też to wiesz — Harlon zmienił ton, uparcie gładząc kolana. — Coś wisi w powietrzu. Wielkie, śmierdzące… krwawe coś.
— Tu wojny nie będzie — odparł drugi mężczyzna, zapadając się głębiej w poczerniały mebel, obity aksamitem. — A jeśli będzie… Nie pierwsza. Nie ostatnia — syknął.
— Nie możesz poczekać do wiosny?
Wroniec skrzywił się.
— Czy kilka miesięcy ma jakieś znaczenie?
Coś strzeliło w kominku, podnosząc w powietrze iskry.
— Przemyśl to jeszcze — Harlon westchnął głośno, pocierając czoło. — Przynajmniej tutaj, jest coś lepszego do zrobienia, niż gonienie widma.
Czarodziej spojrzał na dzban wina, który od zachodu słońca powoli tracił na wadze, a teraz był już prawie pusty. Ilsattaya, oficjalnie Drugi Mniejszy Kartograf króla Engrina II, a faktycznie wygnany z królestwa Tiglavve, nader gorliwie zaangażowany w polityczne sprawy nadworny czarodziej-medyk, gościł w Aed Varen na życzenie tegoż władcy, cierpiącego na wszelkie i niemal wszystkie znane medykom wstydliwe choroby. Wroniec, mimo że lata temu pełnił funkcję posłańca, obecnie gościł na tym samym dworze wbrew życzeniom króla, a także reszty czarodziei rezydujących w Loravii, niczym zjawa, smędząc się po korytarzach pałacu, spędzając dnie i noce, pochylony nad mniej lub bardziej obszernymi dokumentami, czasem znikając dziesiątki dni bez słowa.
Mężczyźni ci znali się od lat i od lat, jak gdyby na kształt rytuału, spotykali się w tej samej komnacie, tocząc spory, debatując nad sprawami mniej lub bardziej trywialnymi; wszystko odbywało się w towarzystwie wina, które zwykle było sercem tych spotkań.
Ale tego wieczoru, na odmianę, słowa przelewały się przez komnaty nadwornego maga powoli, tonąc w ciszy. Harlon chwycił od niechcenia dzban i polał sobie, marszcząc brwi na widok ostatnich kropli trunku.
Drewniane okiennice trzasnęły nagle o mur, zwracając uwagę obu mężczyzn. Natarczywy wiatr zwiastował koniec lata — nadchodziła markotna jesień i długie noce, chłód i mrok, a wino zdawało się jeszcze na moment zatrzymać ciepło bijące z pokosów na polach i zapach żniw.
— Berenika wciąż myśli, że stawisz się na zachód, zanim spadnie śnieg — mruknął Ilsattaya, zakładając ręce na piersi. — Kiedy wyruszasz?
— Przed końcem lata — odparł Wroniec, nerwowo szarpiąc za krawędź rękawa.
— Szaleństwo — rzucił kąśliwie Harlon.
— Ostatni? — Wroniec podniósł pusty już kielich, gładząc toporną nóżkę naczynia.
— Szaleństwo — powtórzył olbrzym, jednym zamachem chwytając dzban i podchodząc szybko do malutkiej beczuszki, stojącej na krawędzi stołu.
— Nową przynieść muszę, bo z tej już na dwa nie starczy — dodał po chwili i jak grom z jasnego nieba, uderzył pięścią o mebel. — A żebyś ty…! Dobrze, może jak ci wiatr porządnie zawieje w oczy i mróz pokąsa w ten uparty tyłek, to coś z tego będzie! — ryknął, znikając w ciemnościach zamkowego korytarza.
Wroniec odetchnął z ulgą, patrząc na mapę północnego Aduanu, barbarzyńsko rozpiętą nad paleniskiem. Była to kopia mapy van Rijka, prymitywna, miejscami pokreślona i splamiona. Zakupiwszy ją za nędzną markę od człowieka, który gotów był poświadczyć jej autentyczność głową swojej matki, Harlon dumnie wystawił ją na pokaz, dla zabawy, każdemu, kto przekroczył próg jego komnaty, pokazując „Łostaniec”, obie „Wyspy Taal” i „Aed Varen”, które wedle uczoności autora znajdowało się w mniej więcej w połowie Tiglavve. Veriany na mapie nie było wcale.
Wbrew własnej woli, jego wzrok powędrował wzdłuż rzeki przecinającej zachodnią część półwyspu loravskiego i zatrzymał się przez moment na punkcie położonym nieopodal gór Duncir.
Arkna.
Coś przeszyło go na wskroś, zaciskając się wokół gardła, uderzając w pierś. Żelazny uścisk, od którego brało na mdłości. Strach, jakiego Wroniec nie czuł od lat.
Czarodziej podszedł do okna i oparł dłonie na wciąż ciepłym kamieniu. Słońce tonęło już w wodach morza, zredukowane do mieniącej smugi. Mężczyzna zaciągnął się powietrzem, starając się uspokoić. Chłód, którego był częścią od narodzin, najwcześniejsze wspomnienie, nienaruszone przez wieki, rozniósł się po jego ciele, docierając do koniuszków palców, wypełniając jego myśli. Tak jak nocą bryza spycha wszystko ku wodzie, wszystko wydawało się go ciągnąć z daleka od pałacu, z daleka od czarnych skał, Aed z daleka od Loravii, ku otchłani.
Gdy Harlon stanął w drzwiach komnaty, z zadowoleniem niosąc dwie grube beczułki nalewki pod pachą, Wrońca już nie było.